niedziela, 12 kwietnia 2015

Różne mini-recki (wrzucane na bieżąco)



Jak Rozpętałem II Wojnę Światową - wielką zaletą filmu jest na pewno Franek Dolas i jego komediowy talent, odtworzenie postaci przez Kociniaka z wielkim wyczuciem, które powiedzmy w Stanach przy dobrej promocji dałoby mu status gwiazdy. Szkoda, że gdy wojna się skończyła to skończył się i on. Co do samego filmu: widziałem lepsze rzeczy Chmielewskiego na czele z 'Nie Lubię Poniedziałku', który jest wręcz perfekcyjnie ułożony scenariuszowo. Tutaj każda kolejna część robiona jest jakby bardziej na szybko z niedopracowanym wątkiem miłosnym choćby. Rewelacyjna jest 'Ucieczka', czyli wstęp w obozie i masa pomysłów i wpadek głównego bohatera, ale co ważne: wszystko trzymało się kupy jeśli chodzi o realność jako taką. Potem IQ Niemców czy innych Europejczyków zaczyna spadać do zera i wszystko zaczyna przypominać jakiś słaby (w sumie jednoznaczne) polski kabaret. Zaczyna się po prostu bajeczka o sprytnym bohaterze i głupim otoczeniu, ale dalej ogląda się dobrze. Największym plusem filmu jest zabawa historią i sprytne rozgrywanie tego jak naprawdę Franek mógł sprowokować różne rejony świata do wojny. Całość okraszona oczywiście patriotycznymi motywami i widoczną działalnością ZSRR, które ewidentnie wskazało Chmielewskiemu gdzie ma wstawić momenty gdzie Rosjanie okazali się dla nas zbawienni i fajni. Mocna siódemka.


Lost River - Jak wypadł debiut Ryana Goslinga? W sumie cenię sobie współpracę obu panów, a Drive osobiście uwielbiam. Only God Forgives to jednak była już pseudoartystyczna papka stojąca przede wszystkim teledyskowymi ujęciami i niespójnością fabularną. Choć znam i wiernych fanów, a Lost River też podzieli raczej na dwa obozy. Ja stanę jak na złość gdzieś pośrodku. Gosling postanowił ukazać dość zwyczajną przemoc w kinie z narkotykowym ekstremum rodem z Beyond The Black Rainbow. Dla mnie jednak zwyżka formy (choć Refna nie ma, a powielanie jest zbytnio zauważalne). Nie trzeba iść w nadinterpretacje, żeby całość jakoś połączyć w coś logicznego bo to zgrabne obalenie mitu bogatej Ameryki w której też zbierają miedź, żeby utrzymać rodzinę. Dawka psychodelii też jest satysfakcjonująca (zalane lampy robią wrażenie!), a Bully, Face (!) czy Dave mogliby mieć własny kanał LSD.

piątek, 3 kwietnia 2015

Podsumowanie roku 2014 w muzyce.

1. Swans - To Be Kind 

top 10 ever być może. Gira już całkiem ześwirował na starość wydając jakiś uduchowiony manifest ADHD, techno z gitarami dla hipsterów modląc się i klnąc pod nosem jednocześnie. Kto tego słucha po cichu na jakichś beznadziejnych słuchawkach czy głosnikach niech spłonie w piekle. Z szafy mają lecieć książki tańczące w imię Giry. 

2. Sun Kill Moon - Benji 

kolejny świr na liście, kolejne piękno. Tym razem stonowane i melancholijne. Ten rodzaj płyty, które lubię najbardziej: niezniszczalne. Wiem, że będę jej słuchał za 10 lat równie mocno zaangażowany jak w roku 2014. I ta szczerość wylewająca się z tekstów i z samej muzyki. I wcale nie uważam, że jest jednostajna. W sumie każdą muzycznie mogę wyróżnić za coś innego, każda od innego folkowego mistrza. Czołówka dziesięciolecia. 

3. Ben Frost - A U R O R A

Ben pojechał sobie mieszkać gdzieś na południe Afryki czerpać inspiracje i słychać to idealnie. Jakiś modernizm elektroniczny połączony z orientalnym klimatem jednocześnie. Czarne plemiona tańczą z bębnami w hucie. Płyta jakiej dotąd nie słyszałem, inna od każdej innej. Końcówki 'Secant' czy 'Nolan' to ciary, kto nie czai ten słucha Europe. 

4. D'Angelo and The Vanguard - Black Messiah

Ważna płyta dla czarnej społeczności Stanów (podobnie jak tegoroczny Kendrick). Pewien głos pokolenia, który jest marginalizowany z powodów 'niskiej wartości muzyki rozrywkowej'. Tak nie wolno. Ludzie nie powinni pamiętać muzyki 2014 z powodu tego, że Rojek jest beksą. Powinni posłuchać Czarnego Mesjasza soulu, który ratuje swoich czarnuchów. 

5. Run the Jewels - Run the Jewels 2

koszą jak na jedynce, pokazują, że hip-hop ma w sobie jeszcze dużo świeżości i agresji. Może gorszy tekstowo, ale lepszy pod kątem tak zwanego 'flow' i generalnej dynamiki utworów. Killer Mike to geniusz mikrofonu, a jak El-P przywali wiązanką to nie ma drugiego takiego we współczesnej muzyce. To płyta roku nawet dla Kleryka, który już dawno się sprzedał szatanowi. 

6. The War on Drugs - Lost in the Dream

Można brzmieć jak Dire Straits z najlepszych czasów przepuszczając to przez indie siateczki i wciąż być mocarnym? Te piosenki nic a nic się nie nudzą do dzisiaj. Nic nie udziwniając specjalnie. Po prostu zestaw, który w lepszym świecie byłby idealny na imprezę. Puszczając zmarnowanym ludziom tytułowego nad ranem do snu. 

7. Ariel Pink - pom pom 

Różowa moc. Łączenie wszystkiego na opak i bezsensu. W sumie nie daje się tej płyty słuchać w całości. Można przeskakiwać z tracku 13 do tracku 2. Nic się ze sobą nie łączy. Kociołek panoramixa z dodatkiem jakiegoś lepkiego różowego szajsu. Wyszło cudo.

8. Behemoth - The Satanist

dawno w metalu nie wyszło nic tak mocarnego. Można łączyć damskie chórki z Gombrowiczem nie będąc cioto-watym jak Najtwisz i wyjść z twarzą? To i tak najmniej udane fragmenty płyty. Czuć inspirację Cepelinami, Mayhem i muzyką gregoriańską naraz. Nie tracąc odniesień do wcześniejszej twórczości. 

9. FKA Twigs - LP1

przelatując przez tony kobiałek śpiewając po prostu ładne piosenki można trafić czasem na jakąś, która robi coś wyjątkowego. Podkłady są minimalistyczne, sunące po trip-hopie, a wokal FKA dla kontrastu bardzo emocjonalny. Nieporównywalny. Początkowo może i ciężkostrawny. To tak jak ta... jak jej tam... Bjork. 

10. Leon Vynehall - Music for the Uninvited

Elektronika przyszłości, która będzie znacznie ważniejsza od tegorocznego Aphexa, który jakby tylko dokładał do swojego dorobku. Nie całości gatunku. Bez praktycznie nudnego momentu, wszystko jest powycinane tak umiejętnie, tak posklejane, że DJ Shadow by się nie powstydził. Zresztą też dodano mnóstwo z muzyki klasycznej co bardzo lubię. 

Wybrane z 50-iluś płyt.

Podsumowanie roku 2014 - muzyka.
Płyty życia:
1. Swans - To Be Kind
Płyty dekady:
2. Sun Kil Moon - Benji
3. Ben Frost - A U R O R A
4. D'Angelo and The Vanguard - Black Messiah
płyty roku:
5. Run the Jewels - Run the Jewels 2
6. The War on Drugs - Lost in the Dream
7. Behemoth - The Satanist
8. FKA Twigs - LP1
9. Aphex Twin - Syro
10. Ariel Pink - pom pom
11. Rival Sons - Great Western Valkyrie , 12. Sólstafir - Ótta, 13. Freddie Gibbs & Madlib - Piñata, 14. Hundred Waters - The Moon Rang Like a Bell, 15. Arcade Fire - Her, 16. Blues Pills - Blues Pills 17. Todd Terje - It's Album Time 18. Leon Vynehall - Music for the Uninvited, 19. Pharmakon - Bestial Burden, 20. Dean Blunt - Black Metal,
wyższe stany średnie:
21. Wovenhand - Refractory Obdurate, 22. Mastodon - Once More 'Round the Sun, 23. The Notwist - Close to the Glass, 24. Scott Walker + Sunn O))) - Soused, 25. Vince Staples - Hell Can Wait, 26. Ariana Grande - My Everything. 27. Hans Zimmer - Interstellar, 28. Trent Renzor - Gone Girl 29. St. Vincent - St. Vincent, 30. Alexandre Desplat - The Grand Budapest Hotel, 31. Thee Silver Mt. Zion Memorial Orchestra - Fuck Off Get Free We Pour Light on Everything, 32. Future Islands - Singles
niższe stany średnie:
33. Artur Rojek - Składam się z ciągłych powtórzeń, 34. Opeth - Pale Communion, 35. Perfect Pussy - Say Yes To Love, 36. Kitty - Impatiens, 37. LIZ - Just Like You, 38. Clint Mansell - Mr. Noah, 39. Sophie Ellis-Bextor - Wanderlust
zakopać głęboko pod ziemią, żeby zwierzęta czasem nie odkopały:
40. Pink Floyd - Endless River, 41. U2 -Songs of Innocence, 42. Coldplay - Ghost Stories, 43. Anathema - Distant Satellites, 44. Damien Rice - My Favourite Faded Fantasy
alfabetycznie gatunkami:
alternatywa/eksperymental: w czasach maksymalnej wtórności muzyki, nawet gdy najbardziej odkrywcze zespoły typu Radiohead czy Animal Collective zaczynają się powtarzać, powrót takiego walca jak Swans bardzo cieszy. Gira (największa osobość współ. muzycznego światka) ze swoim gitarowym-techno sprawił, że z chęcią wstawałem o 6 rano tylko temu by się z nim powkurwiać na świat. W ogóle świat mnie nie przestaje mnie zaskakiwać widząc, że projekt Pharmakon założyła taka ładna dziewczyna, a ma tak brudną duszę i tworzy tak obrzydliwie piękne hooki. Do Afryki wyjechał Ben Frost, naoglądał się tańczących przy ognisku tubylców i połączył to ze swoją brudną elektroniką, wyszło niesamowicie. SunnO))) i Scott Walker dalej poszukują łącząc pop z dronem tym razem, czasami wychodzi lepiej, czasem gorzej. Dean Blunt łączy z kolei wszystkie gatunki świata do każdego dając coś swojego.
elektronika: chyba marnie w tym roku skoro liderem pozostaje wciąż jest powracający z emerytury Aphex Twin, który w nowe trendy się nawet nie próbuje wpisać i chyba ma to gdzieś, ale tak to jest skoro się wypracowuje swój styl, a przy okazji tworzy podstawy całego współczesnego IDM. Muzykę przyszłości tworzy z kolei Vynehall zapętlając różne skrzypcowe zakrętasy w sposób mistrzowski. Notwist jako mistrzowie indietroniki też od normy nie odbiegają tworząc po prostu zapadające w pamięć melodie, chyba o to w muzyce biega. O Froście już było.
folk: w sumie wszystko sprowadza się do Sun Kil Moon. Kozelek tworzy najszczerszy album ostatniej dekady śpiewając o czasach gdy w młodości słuchał Led Zeppelin i kochał/nienawidził na zmianę swoją niestandardową rodzinkę. Blisko jest War on Drugs (btw. zespoły się nie cierpią), zespół bardziej na teraz niż powyższe smuty, bo jest po prostu atrakcyjniejszy dla słuchacza, ale też angażujący duchowo. Damien Rice dalej tworzy ładną do zarzygania muzykę bez duszy dla 13-latek, które lecą w tle podczas rozdziewiczania obok książek Paulo Coelho.
hip-hop: Run The Jawels stali się tym czym było Oustkast w latach 90-tych, czyli synonimem wymiatania i tworzenia tłustych jak dupy najwytrwalszych fanek Chodakowskiej bitów. Tworząc chyba album równiejszy od jedynki, a dodatkowo lepszy tekstowo. Vince Staples może być największym odkryciem lat przyszłych jeśli dalej w sposób kendrickowski będą tak zgrabnie się łączyć z popem. Mistrz soulowego samplowania, czyli Madlib zawiera sojusz z łączącym dużo kokainy do swojej muzyki Gibbsem, efekt jest taki jak to sobie wyobrażacie. Czy w polskim hh jest coś wartego uwagi wgl w tym roku? Bo dalej raczej nadrabiam lata poprzednie.
metal: powinienem napisać, że Polacy powinny być dumni, że ich macierzysty zespół nagrywa jedną z najlepszych metalowych płyt ostatnich lat inspirowaną Led Zeppelin i porażającej mocą, ale Nergal to dalej ten co straszy dzieci w Empiku więc napiszę: wyzbyjmy się uprzedzeń. Mastodon chciał się przypodobać różnym kucom jarającym się Slashem i nową Metallicą i mu się udało wyjść z twarzą dodając do tego sporo humoru, udany manewr. Z tym, że niech wracają do napierdalania z lat poprzednich. Sólstafir połączył surowość z islandzkim dream popem w stylu Sigur Ros, bawiąc się banjo i dając nam odczuć zimno krain tam panujących, ładne łojenie.
pop: Cudowny muzyczny misz-masz tworzy Ariel Pink, który bawi się przyzwyczajeniami słuchacza trollując na każdym kroku, a przy okazji nie zapomniał o melodiach. Na topie w Polszy jest dalej Rojek, który tworzy zbiór ładnych piosenek, które tracą z każdym odsłuchem, Lenny Valentino to nie jest, ale tym nie mniej warto. St. Vincent rozczarowała tworząc coś zbyt prostego jak na nią, wciąż jednak pociagającego i kobiecego, z kilkoma momentami. Todd Terje mistrzowsko łączy DJkę ze standardowym popem, włączając do zabawy nawet Ferry'ego. Ariana Grande gra naiwny i równie przebojowy pop, równie uroczy jak ona - tego własnie oczekuję od popu z przedrostkiem -teen. Oby tak dalej.
rock: zawiodły stare uznane firmy. O Pink Floyd już pisałem, U2 nagrywa beztreściowe nudy, Coldplay z fajnego zespołu zamienia się w największe pośmiewisko internetów po znudzeniu się ludziom Nickelbacka i Linkin Park. Anathema nagrywa rzecz tak wtórną, że powinni im odebrać ctrl kopiuj + ctrl wklej ze studia. Opeth też się powtarza, ale to na tyle dobry zespół w przeszłości, że jeszcze się to jakoś broni. Z tym, że smutno co się z nimi dzieje odkąd sie zabujali totalnie w Wilsonie. Na szczęście są jeszcze dobre nowe nazwy, które jakoś trzymają ten gatunek typu Rival Sons, który świetnie operuje łączenie bluesa z hard rockiem i kapitalny wokalnie Blues Pills. Niech trójki i inne teraz rocki zaczną promować takie zespoły bo nie wyjdziemy z szamba.
soul/funk : D'Angelo powrócił w kapitalnym stylu nagrywając funkową petardę. czerpiąc co lepsze z soulu i podtrzymując ten gatunek przy życiu. To co tworzy bas w każdym utworze to małe mistrzostwo świata. FKA Twigs nagrała album jakiego oczekiwałem, skromny aranżacyjnie, ale pełen emocji i czarnego bujania. Przyszłość należy do niej.

sobota, 3 listopada 2012

10 najlepszych ról ostatnich 10 lat w kinie.

10 najlepszych ról ostatnich 10 lat w kinie.

Aż szkoda, że nie ostatnich 15 lat w kinie bo odpadły takie perełki jak Spacey w American Beauty (!), Pitt w Przekręcie czy Fight Clubie, plus Norton w tym drugim a dodatkowo przecież Więzień Nienawiści jest, a jak wiadomo to kosmos godny powiedzmy De Niro za najlepszych gangsterskich czasów. Tak w ogóle to gdzie się podziała cała stara gwardia to ciężko wytłumaczyć i bardzo przykro się robi bez ich nowych popisów. Ale od czego jest darmowy internet, żeby jakiegoś starocia sobie odpalić. No więc '15 lat' wygląda bardziej głupio niż '10 lat' więc zostajemy przy swoim.



A tak w ogóle: cała prezentowana 10-tka jest losowa w sensie kolejności. Zbyt różne role, zbyt różna wielkość. I tak każdy ma swoją kolejność, komuś kogoś będzie brakować. I dobrze bo taka jest sztuka, że każdy ma inną wrażliwość bla bla. 



1. Daniel Day-Lewis - Aż Poleje się Krew



nie wiem czy nie największa z tych wszystkich. Przy całym szacunku dla zrównywania talentów o czym pisałem wcześniej. Genialne wyważona, od ciszy po całe szaleństwo, które dzieje się pod koniec. No i na podstawie jednej postaci zbudowany jest jeden z najlepszych filmów ostatnich lat. Zresztą ten film przywrócił mi jakąś wiarę w potęge Hollywood i wyjątkowości tego miejsca bo to ośrodek łączenia rozrywki z inteligentym scenariuszem (a tego pierwszego czasem brakuje Europie, a tego drugiego właśnie współczesnego wood'owi) w najlepszy możliwy sposób. 'Aż Poleje się...' to wręcz idealne połączenie. A ostatnia scena i 'drink your milkshake' to poezja ekranowa.

2. Michael Fassbender - Wstyd


Człowiek, który ma szansę zostać bo ja wiem... DENIREM naszego pokolenia jeśli dalej pójdzie tą drogą. Zresztą chyba go tam wyróżniłem kiedyś jako największy talent aktorski jaki biega po ziemi. Bardzo ciężka rola, bardzo osobista i intymna wręcz. No bo nie ma się co oszukiwać jak się biega z fają na wierzchu, a co druga scena jest rozbierana. Zresztą nie można inaczej podjąć tematu uzależnienia od seksu. No i właśnie, uzależnienie = walka wewnętrzna, jakaś pustka pod kilkoma warstwami. No i Fass gra tego skurwiela, który zalicza kobiety i zapisuje sobie to pewnie z dumą w kalendarzyku, a miłość to dla niego wymysł mediów. Czy tak jest? Patrząc mu głębiej w oczy widzimy, że chce inaczej, ale nie może. To wyjątkowy dar grania kogoś konkretnego, ale przy okazji grania kogoś jeszcze - kogoś całkiem innego w środku. I on to gra naraz. Brak słów.

3. Heart Ledger - Mroczny Rycerz



Najbardziej spektakularna rola jaka powstała chyba kiedykolwiek. Rodzaj kultu i chorego czczenia takiego skurwisyna jak Joker i wielki sukces na całym świecie. I całkowicie zasłużenie bo dla mnie osobiście chyba tylko Hannibal w Milczeniu to genialniejszy czarny charakter (o tym też kiedyś pisałem swego czasu). Choć jakby się zastanowić... Ledger'a ta rola tak zniszczyła, że prawdopodobnie spowodowała jego śmierć, rola, która stała się dla niego pasją. Zbyt wielką chyba. Bo każdy ruch, każde mrugnięcie, każdy uśmieszek... był tak niesamowicie dopracowany, na granicy pracoholizmu prawdopodobnie. Mogę oglądać w nieskończoność.

4. Jamie Foxx - Ray



Wielkie oczekiwania, w końcu nie co dzień się gra samego Raya Charlesa. W końcu ten sam Charles był ślepy, uzależniony od narkotyków i generalnie nieprzyjemny. Wielkie pole do popisu, ale z wielkiego pola on zrobił jeszcze większe. Bo nie zrobił jakoś bardzo efekciarsko tego wszystkiego, ale biła z tego wielka naturalność. Po prostu trzeba widzieć. A, że sam film w Polsce nie jest klasykiem z marszu to wina albo kiepskiej orientacji Polaków w muzyce (BARDZO możliwe) albo jakiegoś przypadku bo wszystkie standardy spełnia.

5. Bruno Ganz - Upadek



Do legendy już przeszły filmiki z youtube'a o wnerwiającym się Hitlerze. Jednak wśród tego całego śmiechu mało kto zauważa jak bardzo charakterystycznie trzeba zagrać, żeby wzbudzić takie emocje wśród oglądających. 'Jak on teraz zareaguje? O, teraz zrobi tą minę'. Bo nie tylko ta konkretna scena, ale całość to odwzorowanie (czy nam się to podoba czy nie) w genialnym stylu najbardziej charakternego człowieka (poza Jezusem?) w historii tej planety. W sumie sam film wzbudził masę kontrowersji za to, że pokazuje tego skurczybyka od pozytywnej strony, dość ludzkiej - no i tutaj rola Ganza i jego interpretacja roli bardzo krytyce pomogły. Bardzo odważnie.

Dość o kinie europejskim bo tym się 3-ch ludzi interesuje. Ale naprawdę byłoby w czym wybierać.

6. Johnny Depp - Piraci z Karaibów



Depp, którego potencjał nigdy nie został do końca pokazany wreszcie dostał coś dla siebie i biega po ekranie ze zwinnością motyla. Po prostu coś o czym marzył od dawna (a jeszcze nie dostał w 'Marzycielu'). Zero ciśnień i presji, rola z nieograniczoną swobodą zagrania czegokolwiek. Depp robi fajne miny, biega śmiesznie, a ręce pracują w niedoprecyzowany sposób. I kochamy tą lekkość, która robi cały film(y) trzeba uczciwie powiedzieć.

7. Michelle Williams - Mój Tydzień z Marylin



Wreszcie rola damska, których aż tak dużo nie było w ostatnich latach. Znaczy kilka świetnych ról zawsze się znajdzie, ale tu starałem się dawać tylko te kosmiczne więc przepraszam panie. No i generalnie jeśli chodzi o damy ekranowe to zawsze jestem nieobiektywny maksymalnie bo Michelle mnie po prostu uwiodła. Bo powinna tu być Meryl Streep (Żelazna Dama) czy inna Kidman (Dogville). Ale po prostu udało jej się, w końcu grała samą Marylin Monroe, a z jakim wdziękiem i delikatnością to już wolę nie myśleć bo znowu obejrzę film i będę bujał w obłokach. Film, który jest taki sobie nawiasem mówiąc, ale Michelle ratuje wszystko. Jak kiedyś pisałem: największy talent aktorski żeński.

8. Forest Whitaker - Ostatni Król Szkocji



oglądając film miejscami się bałem wręcz tego człowieka. Niby początkowo niepozornego, a potem odsłaniającego 'bestię' ze swojego wnętrza. Genialna przemiana i granie dwóch różnych osób zależnie od sytuacji. Niesamowicie mocna rola, wzbudzająca czasem obrzydzenie. Bo Idi Amin przyjemniaczkiem nie był z całą pewnością. Znowu - trzeba zobaczyć, a sam film oceniałem swego czasu na arcydzieło (co było przesadą rzecz jasna).


9. Javier Bardem - To Nie jest Kraj Dla Starych Ludzi



kolejny świr w stylu Jokera, ale jak inny. Nie robi efektownych min tylko robi obojętny wzrok strzelając w kolejną osobę, której los drogiemu Chirurgowi zwisa. Bardem tworzy postać tak chłodną i 'bez emocji', że wydaje się, że ekran zamarza. Ile w tym kreatywności Coenów w budowaniu 'próżniowego' napięcia to też nie wiadomo, ale wiemy na pewno, że wcale nie Skyfall był szczytem możliwości Javiera.

10. Sean Penn - Obywatel Milk



Trzeba za coś wyróżnić najlepszego aktora XXI-wieku, czyli Penna. Najchętniej wyróżniłbym za 'Sama' (ale to 11 lat temu), mogłem za 'Rzekę Tajemnic' (w sumie nie wiem czemu tego nie zrobiłem), mogłem za 21 Gramów (w sumie Del Toro w równym stopniu). Jednak Milk to chyba najbardziej charakterystycznej co popełnił: gra homoseksualistę, który ze swoimi poglądami się nie kryje. Ba, rozszerza ruch, który coraz mniej boi się wyrażać poglądy co do swojej orientacji. Ciężko się zachwycać tym wszystkim (jeśli jest się hetero), ale odwaga i poświęcenia Penna są po prostu niezwykłe.

Blisko był Rourke za 'Zapaśnika' i Portman (<3) za 'Łabędzia' i właściwie rzucałem monetą, ale jednak zabrakło trochę. To samo Langella za 'Nixona.' Pierwszy to zagranie zmęczenia na ekranie, druga za pasję, trzeci za mistrzostwo odwzorowania. No trudno.

Kogo brakuje? ;)








środa, 19 września 2012

Koncerty życia

Jako, że jeden ranking piwa na 3 linijki wzbudził większy entuzjazm niż 10 godzin moich analiz i poświęceń to warto jednak czasami pisać o czymś lekkim, prostym i przyjemnym, a lepszej rzeczy od koncertów w takim razie nie ma. Z tym, że na tych raczej was nie było. To już tam wasze zmartwienia i bóle ;p

TOP 10 najbardziej wyjątkowych koncertów mojego życia: 


1. Sigur Ros, Kraków, Hala Ocylowni, rok 2012 




no bez wątpliwości choć to pewnie temu, że na świeżo. Jeden z zespołów mojego życia. Co o zespole sądzę można przeczytać w jakimś tam poście niżej i to dość obszernie więc nie ma się co powtarzać. I kit, że ledwie widziało się scenę, tam mniejsza o to, że wszystko obyło się w hipsterskiej na maxa hali gdzieś na odludziu (choć fajny klimat to tworzyło), a bilet za 160 złotych skoro 2 godziny ciar, różnych emocji, wybuchów było z góry gwarantowanych. Świetna organizacja dźwięku i gra świateł. Trzeba być, trzeba zobaczyć. Najlepsze dwie godziny mojego życia z kapitalnie dobranym repertuarem. I wspaniali kulturalni ludzie wokół znających się na muzyce i życzliwi w porównaniu nawet z trochę przechwalonym w tym względzie Woodstockiem. Sigur Ros > wszechświat. 

2. Australian Pink Floyd, Katowice, Spodek, 2011 




byłoby na pierwszym bo muzycznie to najlepszy koncert (w końcu najlepszy zespół ever 'grał'), ale to jednak dalej tribute band. Bo jakby Gilmour na żywca mi się władował przede mną na scenę to bym się chyba już o te niebo starać nie musiał bo samo by przyszło. Kapitalni kopiarze bo jednak inaczej ich nazwać nie idzie. Tak jak różni artyści męczą się w różnych Mam Talentach coverując utwory i na tym opierając swoją karierę tak może lepiej założyć jakiś tribute band? Powoli takie rzeczy to będą pewniaki. 

3. Deep Purple, Katowice, Spodek, 2009



Bo wbrew pozorom koncerty nie przeżywam jednak tylko wewnętrznie, ale jak zagra coś z kopnięciem i klasą to wejść w pogo i poskakanie sobie to dla mnie nie problem. Tu o pogo nie ma mowy, ale sił było mniej niż po 2 godzinach napieprzania się w młynie na jakimś festiwalu. Bo jak zespół zadaje takie ciosy jak Perfect Strangers, Smoke On the Water czy inny Black Night to wiadomo adrenalina większa niż przy pierwszym lepszym Machine Head powiedzmy. 

4. Dream Theater, Katowice, Spodek, 2010


jeśli mówić o jakimś rozczarowaniu to być może tu? W końcu to był mój ulubiony zespół jeszcze 2 lata temu, a o koncercie pamiętałem może tylko jakiś tydzień po wszystkim? Chyba wszystko przez repertuar bo  jednak za mało Scenes czy Images, a było kilka przeciętniaków. A magia przecież była miejscami właśnie w tych najmocniejszych punktach planu. Tak czy inaczej - za te kilka momentów chwała Tjaterom i cześć. W sumie po tym koncercie skończyło się nagminne słuchanie ich, to też trochę gorzko. 

5. Opeth, Katowice, Spodek, 2008


pewnie byłoby na podium (a nawet na pewno) gdyby nie to, że wzięliśmy wtedy miejsca... siedzące... No ale młodym się było o magii koncertów nic się nie wiedziało. A moje ulubione metaluchy napieprzały aż miło, a gdybym przy takim Deliverance walnął się w pogo i dostał w łeb to byłbym bardzo szczęśliwy, o tak bardzo. W ogóle ja się dziwię, że jeszcze do wariatkowa nie trafiłem skoro death metal sobie zapuszczam na rozluźnienie czasami, a muzykę klasyczną, żeby się mentalnie zaangażować. 

6. Riverside, Kostrzyn, Woodstock, 2011


a tu w ogóle pełna ekscytacja i zabawna historia skoro na otwarciu najlepszy polski zespół zagrał 17 minutowy utwór na start i cała woodstockowa hołota domagała się czegoś do pogo i w ogóle wszyscy, że nuda i spieprzamy do namiotu. Tryumf intelektualizmu nad prostotą i pokazanie czegoś czego na woodstocku jeszcze nie grano. Szkoda, że ludzie nie zrozumieli choć z drugiej strony satysfakcja, że Duda i cudownie pięknie gitary były skierowany na większą grupkę tych co dumnie zostali i płakali pod sceną. Symboliczny koncert, muzyki progresywnej raczej na woodstocku już nie będzie.

7. Korn, Katowice, Spodek, 2008




zdecydowanie najsłabszy muzycznie koncert z wszystkich tu i najmniejsze emocje, ale jednak totalna zabawa na gazie. Bo Ci panowie jednak umieją zrobić show nie tylko w muzycznym światku płytowym zaczynając modę na tanie zabawy z DUPstepem. 2 godziny podstakiwań gdzieś przy barierkach bo na całym Metal Hammerze siedziało się przypominam, totalny spontan, skakanie po krzesełkach i zabawa z ludźmi, którzy byli na miejscach stojących gdzieś 10 metrów pod nami co groziło śmiercią, ale co tam... Po tym koncercie jednak zapomniałem totalnie o Kornie i skończyła mi się moda na nu-metal. Wartości edukacyjne zawsze w cenie. 

8. Pain of Salvation, Katowice, Spodek, 2008




Disco Queen na żywo i w ogóle taki przegląd stylistyk i kombinatorskiego grania, że długo to zbierałem w jedność po koncercie. Od jazzu, po disco rock przez inne wpływy metalowe czy klasyczne. No i rewelacyjne rzeczy spod Remedy Lane chociażby. 

9. Woodstock jako całość, Kostrzyn, 2011




koncerty średnio wyjątkowe oprócz Riverside'u (szczerze całej reszty nawet nie pamiętam oprócz tego, że na Prodigy było dużo ludzi bo średniactwo zespołów czasami niesamowite), ale jednak  coś wyróżnia ten festiwal. Niekoniecznie ludzie bo jednak czasami wsiowatość niemiłosierna, a różne zagadywanie w stylu 'ale się najebaliśmy, zamknij się' jest mało satysfakcjonujące, ale jednak poczucie jakiejś wolności aż tam się wznosi. Chyba główną zaletą jest wyrażenie swoich poglądów bez żadnych konsekwencji a jakaś aura bezpieczeństwa powoduje, że wszyscy to akceptują. No i pełna samowolka typu 'robię co chcę' (a tu se rzucę puszką, a tu się położyć pijanym a nikt nic nie powie w przeciwieństwie do życia poza festiwalem) co jednak jest dobre na te 3-5 dni, ale nie na dłużej. Jest w tym wszystkim coś wyjątkowego, ale jeśli nic ciekawego nie przyjedzie do Kostrzyna za rok to jednak trzeba odpuścić i na offa się wybrać bo jednak więcej z tego wycisnąć się nie da. 

10. Katatonia, Katowice, Spodek, 2008


kapitalny klimat i zimna aura mimo niesamowitych upałów wtedy. Tak się gra klimatyczny depresyjny rock mili państwo. Z tym, że dalej na siedząco... ;( 

środa, 12 września 2012

Szczęściarze muzyczni



No bo piekielni z nas szczęściarze ostatnio stwierdziłem. No bo popatrzmy: większość ludzi, którzy to przeczytają to ludzie w granicach 15-25, a więc muzyką na poważnie zainteresowali się wcale nie tak dawno. Powiedzmy w 2005 roku tak na oko przyjmując. Nie powstało po nim absolutnie nic nowego i rewolucyjnego w muzyce na miarę np. Ok Computer o innych Sgt. Pepperach nie wspominając, które wywróciły świat do góry nogami. A czemu tak się stało? Bo w muzyce już raczej niczego nowego nie wymyślą bo jeśli setki tysięcy zespołów nagrywają te setki utworów naraz to ciężko, żeby jakiś Einstein się nagle znalazł co wymyśli nową fizykę. Będę nowe odmiany techno, będą nowe odmiany punku i inne podzespoły podzespołów, ale nikt nie wymyśli już raczej gatunku od podstaw. Bo jakieś dupstepy, które uderzają w najniższe instynkty słuchania to wiadomo znikną z naszego życia za kilka lat bo z tego się dużo nie wyciśnie, a raczej nikt serio jej nie traktuje w kwestii 'uduchowienia muzycznego' o ile takie coś jest.



No to czemu szczęściarze? Ano wyobraźcie sobie lepsze czasy dla urodzenia się jeśli się interesuje muzyką na co dzień. W sensie nie, że odpala się ulubione kawałki i puszcza Vivę przy obiedzie bo to nie interesowanie się muzyką, a słuchanie jej. (co mnie rozwalało na fejsbuku gdzie praktycznie każda osoba miała 'intrested in music' czy jakoś tak). Zainteresowanie się muzyką to obserwacja jej pod kątem różnych dekad, rozwój gatunków, obserwacja legend i swoich ulubionych zespołów i to nie trzech, a z pewnością więcej. Po prostu życie tym i czytanie o tym, a nie tylko winamp i losowa playlista. Zresztą w sumie niekoniecznie, wystarczy zbierać albumy w większych ilościach i nabieranie wiedzy samym słuchaniem, własne porównania, ale wiadomo trzeba trochę tego znać. Zresztą jak bez czytania wyszukać coś ciekawego? Nawet pytając się innych ludzi wykazujesz ZAINTERESOWANIE.



Do czego zmierzam? Nie ma lepszego okresu, żeby to wszystko ogarnąć. Nie ma lepszego okresu by poznać piekielnie dużo płyt i kawałków nie mieszając się za bardzo w tym wszystkim. Kluczowe lata dla muzyki o których będą mówić dzieci naszych dzieci, a nawet później, czyli 60-te, 70-te, 80-te czy 90-te były wcale nie tak dawno temu, trochę ich nawet liznęliśmy osobiście, słyszeliśmy o nich od rodziców czy innych starszym nam wiekiem, jeszcze widać jak ta kultura na nas wpływa widząc po sposobie ubierania, po zachowaniach. Niektórzy serio będą nam tego zazdrościć, w sensie bardziej ogarnięci ludzie w dalekiej przyszłości. W sumie patrząc na trochę bezbarwną ostatnią dekadę (2000-2010, choć patrząc na początek obecnej to wielobarwną jednak) to nawet ciężko ją jakąś bezpośrednio określić. Indie dekada? No niekoniecznie bo najlepsze rzeczy w tej materii to chyba jednak lata 90-te. W sumie wiem jak ją określić: początek zupy w której wszystko się miesza i ciężko określić jaki jest jej smak. Tak jak lata 60-te to rock n'roll, jak 70-te to prog + hard rock, jak 80-te to new wave i popy przeróżne, a 90-te to grunge czy thrash.  To i tak w skrócie bo o każdej można pisać wielkie eseje, o ostatniej chyba nie za bardzo umiem choć zawsze się coś znajdzie. Jak będzie z następnymi?



Gdyby coś genialnego i niesamowitego jednak powstało (a są przecież starzy wymiatacze patrząc na ostatnie popisy Marillion czy Waitsa, w ogóle to piękne, że wiele z żywych legend jest jeszcze obecnych wśród nas, tego też nam będą zazdrościć w przyszłości gdy będziemy wołać, że Jagger żył za naszej pierwy) to będziemy na bieżąco i podchwycimy wśród generalnej zgnilizny (liczba zespołów rośnie z roku na rok, a większość to nic ciekawego) coś ciekawego, a nie tracąc na tym nic będziemy dalej wracać do lat w których muzyki jest w tonach. W ogóle tak sobie myślę, że ogarnięcie w całości lat 90-tych to będzie wielka sztuka do końca życia.



Jasne moglibyśmy to samo robić choćby w latach 80-tych. Powiedzmy jest rok 1985, znamy już przeróżne Wish You Were Here'y bo każdy zna, ale jesteśmy na bieżąco Cure'ami czy Smith'sami. Czy jednak to trochę nie szkoda nigdy nie poznać takiego Master of Puppets czy Scenes from a Memory? Przecież to jednak strata tak wielu emocji i szczęśliwych chwil w naszych życiach...

Powiedzmy urodzimy się w roku 2054. Przeróżne media, nastawianie się na pieniądze i marketing w muzyce będą coraz bardziej zauważalne, wręcz pewnie w patologiczny sposób. Zresztą tak mi się wydaje, że patologia jest już w czasach współczesnych gdzie przeciętny człowiek nie kojarzy nazwy Black Sabbath, a kojarzy Justin Bieber powiedzmy. Zna Skirillexa, a nie kojarzy Buriala. Zna Korna, a nie kojarzy Opeth. Czy może być jeszcze gorzej? No powiedzmy, że w tym 2054 roku będzie. Czy kultowość będzie kojarzona tylko z ludźmi, którzy występują na scenach w celu promocji sprzedaży singli na portalach w internecie? Trochę straszna perspektywa. W ogóle tu już idzie wyższa filozofia, którą zostawię dla siebie, żeby nie kombinować za bardzo. Będzie też wtedy i dobra muzyka i tu też inne spojrzenie: Czy człowiek ogarnie to wszystko od roku 1960 do 2050 za swojego życia, czy to nie będzie jakieś totalne pogubienie się w tym czego słuchać? Nie skupi się na powiedzmy setce wykonawców, ale na tysiącach ustalając, że co roku powstanie coś fajnego. Jak dla mnie trochę niepotrzebny ból bogactwa. Może ukaże się jakiś Dark Side of The Moon w roku 2034, ale patrząc na ostatnie lata to może być różnie jak już pisałem na początku.



Zaczynam gmatwać. Czas skończyć. Jesteśmy szczęściarzami. To zdecydowanie najlepsze lata jakie nam się mogły przydarzyć jeśli ktoś żyje muzyką na co dzień, interesuje się jej historią i chce się nią dzielić w zdrowy sposób z innymi. Chyba nie było lepszej pory na oddanie tego wpisu optymistycznie kończąc.

Piszcie co myślicie, może kiedyś się uda rozkręcić tego głupiego bloga :P

środa, 29 sierpnia 2012

przereklamowani...

Po totalnym zjechaniu kilku filmów czas na pojazd kilku niekoniecznie nieudaczników, ale ludzi zdecydowanie jadących na opinii i faworyzowanych na kolorowych plakatach, ludzi mających przebłyski, ale generalnie nie należących do KANONU (lol) geniuszy. Postanowiłem mimo wszystko nie iść w rejony ludzi typu gwiazdki Disneya czy inne Lautnery bo to jednak każdy ogarnięty człowiek (choć może to ze mną jest coś nie tak) oglądający filmy i używający inteligencji wie, że to czasu nie warte, a Kirsten Steward mistrzem odkrywania różnych min nie jest (bo używa słownie dwóch: usta rozchylone i nierozchylone, a to drugie to rzadkość) i tyle. Choć, żeby nie było umiem docenić to, że Pattinson ostatnio udziela się w fajnych projektach (choćby Cosmopolis niedawno) i nie można go zaniżać jedynie za opinie w komentarzach internetowych i na filmwebie, bo to też mylące. Z kolei Anna Kendrick to z kolei jedna z moich ulubionych aktorek młodego pokolenia. Można? Można.

I serio zachęcam do dyskutowania, internet to nie tylko porno i zdjęcia na fejsbuku, można się też komunikować i z czymś nie zgodzić np. Fajna sprawa, polecam.

TOP 10 najbardziej przereklamowanych aktorek i aktorów. 


Boże, samo zdjęcie dużo tłumaczy, kocham je. 

1. Nicolas Cage - po prostu mu coś odwaliło w ostatnich latach albo zawarł jakiś pakt z diabłem, że musi wybierać najgorsze filmy jakie ma do dyspozycji i jeszcze grać w nich zawsze tak samo. Albo może mu już nie zależy i chciałby zająć się ogrodnictwem przykładowo bo doprawdy ilość wpadek w ostatnich latach jest przerażająca, a jeszcze bardziej to, że jest chyba największa gwiazdą trailerów w telewizji (przynajmniej polskiej co ma trochę sensu). Cage'a generalnie zna każdy, twardziel (?) z fajną dykcją i poważnymi tekstami po których ciężko coś odpowiedzieć. Początki miał naprawdę dobre, Oscar za Tajemnice Los Vegas (powiedzmy, że zasłużony), kilka fajnych rólek z Twierdzą czy Bez Twarzy przykładowo. Potem był okres średniactwa, ale jeszcze jako-takiego bo 60 sekund czy Naciągacze to kawałek naprawdę w miarę udanej rozrywki. Niestety potem się sypło, bodajże od absolutnie naciąganej roli w WTC, a potem wyliczanka najgorszych filmów ostatnich lat: Kult, Ghost Rider, Zapowiedź, Polowanie na Czarownice, Anatomia Strachu, Ghost Rider 2, Zapowiedź, Piekielna Zemsta. Strach oglądać następne. Brak pomysłu na siebie? Gdyby mu się jeszcze chciało te filmy ratować, ale do ról się nie przykłada, stara się robić wszystko z piekielną i głupią powagą, a wygląda to dość zabawnie. Raz wziął coś na luzie i od razu kapitalna rólka (aż żal, że tak mało go było w filmie) w Kick-Ass. Obudź się chłopie.


2. Keanu Reeves - tak jak Cage'owi nie można odmówić potencjału tak tutaj potencjału po prostu nie ma. Nie wiem jaki zbieg okoliczności sprawił, że wybił się na same szczyty Hollywood, ale mogę jedynie podejrzewać, że to kwestia doboru ról w głośniejszych filmach sensacyjnych, które przynosiły niezłe zyski, a następnie wybijanie sobie w ten sposób systematycznie nazwiska. (Na Fali czy Speed). Właśnie to go wybija trochę ponad Cage'a, że on wykorzystuje to co ma od bozi w stu procentach i niczego nie marnuje. W sumie całe szczęście, że jak już miał nie spieprzyć filmu to go nie spieprzył (choć nic od siebie nie dodał) i chwała mu za to. Matrixa czy Adwokata Diabła nie dało się co prawda zawalić, ale w Constataine czy inny 'Dniu w którym zatrzymała się ziemia' nawet nie było źle. (dobra, zjebał w Draculi, żeby nie słodzić) Szkoda, że ostatnie lata to już same śmiecie przeważnie. Z dala ode mnie w każdym bądź razie. Sfinksowa mina.


3. Tom Cruise - nie tylko za paskudny charakter i generalną głupkowatość w życiu prywatnym się go nie lubi (radzę poczytać o tym czym jest scjentologia: http://pl.wikipedia.org/wiki/Scjentologia#Poziomy_Thetanu_Operacyjnego_i_incydent_Xenu ), ale po prostu strasznie przechwalonym gościem ów jegomość jest. Tutaj już jest trochę ciężej za coś zgnoić bo po prostu Cruise miał naprawdę świetne momenty w karierze i należy go za to pochwalić (Rain Man! Jerry Mcguire! powiedzmy Wywiad z Wampirem, Magnolia czy Ostatni Samuraj nawet), jednak łatka 'najlepszy aktor na świecie' to trochę zabawna sprawa. Prawdopodobnie powstała w kraju zwanym Ameryką gdzie pan Tom jest uosobieniem krajowej dumy i związanego z tym patosu. Urodzony 4 Lipca czy Top Gun chociażby. Nie, żeby to były jakieś paści, ale trochę to za bardzo z drogimi obywatelami USA to wstrząsnęło i w pamięć  zapadło. A główna prawda jest taka, że nie zagrał nigdy nic wybitnego jak na swoją renomę, po prostu. Na pocieszenie polecam minirólkę w 'Jajach w Tropikach', super sprawa.


4. Patrick Swayze - a tu krótko i na temat: gościu zagrał  w dwóch filmach po których płeć przeciwna do mojej ma mokro w majtach nie grając nic wielkiego i stał się legendą na wieki wieków. Jakie to proste, a jakie trudno zarazem no nie? Wiadomo, że o 'Uwierz w Ducha' i przede wszystkim 'Dirty Dancing' chodzi.


5. Bruce Willis - legendarny uśmieszek (zdj.), człowiek stal i mistrz docinek, tak w skrócie, prawdopodobnie gdyby zrobić pochód przez ulice i zapytać o ulubionego aktora to co trzeci powie, że Willis i w sumie człowieka uwielbiam, ale umówmy się: mimo, że legenda to fakt, ale jednak do geniuszu trochę daleko. Bo choćby miał niesamowitą umiejętność wybierania sobie kultowych filmów to praktycznie nigdy nie jest bóstwem na miarę Nicholsona w Lśnieniu gdzie zachwycamy się każdym ruchem rzęsą. W każdym bądź razie: kochamy i będzie kochać. Choćby za samo 12 małp, Pulp Fiction, Sin City czy Szósty Zmysł. No i John McClane rzecz jasna.


6. Samuel L. Jackson - 'o boże, jak bardzo pojechał po bandzie, walnął samym Julesem'. Już za samego Julesa na liście go nie powinno być. No i jest w tym trochę prawdy, ludziom, którzy patrzą tylko na pogrubione rzeczy już dziękujemy, niech się oburzają i prychają. Chciałbym tylko odnieść, że zostawiamy początki i wspaniałe role w 'Czasu Zabijania' czy 'Długim Pocałunku na Dobranoc'. Po prostu Jackson od kilku lat jedzie po nazwisku niczym Cage z tym, że przeróżne 'Węże w Samolocie' czy te wszystkie role w filmach o superbohaterach nie oddają jego talentu. Więc Samuela zostawiamy w spokoju tylko ostrzegamy, że może więcej i powinien.


7. Angelina Jolie - przechodzimy do pań, a tu ciężka sprawa bo mnie jako osobnik płci męskiej ciężej skrytykować taką piękność z tymi jej pompowanymi (?) ustami. Powiedzmy sobie uczciwie: 90% fanów jej aktorstwa to fajni przeróżnych tzw. wdzięków. Pozostałe 10% w sumie wcale nie żyje na jakimś Marsie bo 'Przerwana Lekcja Muzyki' choćby to było COŚ, a 'Oszukaną' też pamiętamy dobrze. Z tym, że w sumie to chyba tyle, a lista średniactwa rośnie z każdym rokiem, a 'Turysta' czy 'Pan i Pani Smith' to typowe atakowanie szerszego grona fanów-wdziękowców. Na pewno można coś z tym zrobić.


8. Sandra Bullock - każdy ją lubi (w tym oczywiście ja) bo jest niesamowicie pozytywnie nastawioną postacią, a urokiem osobistym mogłaby obdzielić pół kraju. Szkoda tylko, że szanowna Akademia musi jej przyznać Oscara wyłącznie z litości (najbardziej naciągana nagroda ever) bo okazji już chyba by nie było. Każdy uwielbia jej role w komedyjkach typu 'Miss Agent' (legendarny 'świński uśmieszek), ale tylko przy jakiejś kompletnej niewiedzy można ją zaliczyć do KANONU (lol2) tych największych i najwspanialszych. Choć 'Miasto Gniewu' zawsze spoko.


9. Julia Roberts - wielki uśmiech i pozytywny przekaz, ale za to mało charyzmy. Raczej królowa komedii romantycznych i zawsze się tak będzie kojarzyć, ale oprócz 'Pretty Woman' nic wielkiego w tej materii się nie ostało, Potrafi być drapieżna i ostra jak w Erin Brockovich, ale za mało takich przebłysków, a światu pozostało tylko nazwisko chyba zanadto spopularyzowane przez wielki uśmiech wymieniony na początku.


10. Marylin Monroe - ktoś tam pewnie podskoczył do góry, że to aktorka w ogóle, ale to prawda. I to dość dobra aktorka, a 'Pół Żartem, Pół Serio' to jedna z najbardziej uroczych rzeczy jaka mi się przytrafiła. No więc dlaczego? No bo wiemy jaki ma status w historii, jaką wielką postacią była, a jak bardzo ją to przerosło i to naprawdę smutna historia. (serio radzę poczytać o niej trochę) Nie obrazi się mimo wszystko jak napiszę, że aktorką wszech czasów jest uznawana wyłącznie z niesamowitego stylu i klasy połączonej z klasyczną pięknością. Bo aktorką wszech czasów jest Audrey Hepburn, KONIEC KROPKA. A która była piękniejszych to już tam kwestia gustu ;)

bonusik: trochę złapałem się za głowę widząc Deppa na 3. miejscu w rankingu filmwebu. Rozumiem piszczące panie, tak Dżony jest geniuszem, pieprzonym geniuszem. Z tym, że ma jedną wadę, która niestety każe go dać półkę niżej od przeróżnych De Nirów czy Hoffmanów. Jest aktorem typowo komediowym i dużo słabiej mu wychodzą role dramatyczne. Jest wszechstronnym gościem, a milion charakteryzacji robi swoje, ale niestety przy płakliwych scenach już nie ma tak dobrze jak przy 'Sparrowaniach'. Jeśli to poprawi niech śmiało utrzyma swoje 3-cie zaszczytne miejsce.


wtorek, 21 sierpnia 2012

dziwaczne rankingi, które są dziwne

Rankingi dziwne i niedziwne, stare i nowe (wszystkie stare). A może ktoś nie widział.





1. Top filmów wojennych: 



1. Życie jest Piękne 
2. Idź i Patrz 
3. Ścieżki Chwały 
4. Cienka Czerwona Linia 
5. Czas Apokalipsy 
6. Dr. Strangelove
7. Lista Schindlera  
8. Bękarty Wojny 

9. Łowca Jeleni 
10. Pianista 

tuż za: Full Metal Jacket, Upadek, Lawrence z Arabii, Szeregowiec Ryan, Walc z Bashirem  

2. Najlepsze muzycznie kraje świata moim zdaniem: 

1. Anglia 
2. USA 
3. Kanada 
4. Szwecja 
5. Islandia 
6. Irlandia 
7. Australia 
8. Niemcy 
9. Norwegia 
10. Polska (z sentymentu) 
11. Włochy 
12. Rosja 
13. Finlandia 
14. Austria (za muzykę klasyczną jakieś wyróżnienie musi być) 

3. Skazani na Shawshank (spoiwa choć każdy widział!): 

1. Powieszenie Brooksa 
2. Odkrycie tunelu 
3. Biblia i naczelnik 
4. reszta



4. Podsumowanie dyskografii Stardust. 


1. Music Sounds Better With You - dance, dance, dance bejbe 

Świetnie się słucha: Music Sounds Better With You



5. TOP 10 czarnuchów, czyli najlepsze hip-hopy ever:


1. Wu-Tang Clan - Enter the Wu-Tang (36 Chambers) 
2. Beastie Boys - Paul's Boutique (choć nie są czarni w sumie) 
3. GZA/Genius - Liquid Swords 
4. Kanye West - My Beatiful Dark Twisted Fantasy 
5. Nas - Illmatic 
6. The Notorious B.I.G. - Ready To Die 
7. Dj Shadow - Endtroducing..... 
8. Outkast - Aquemini 
9. Gang Star - Moment of Truth 
10. Deltron 3030 - Deltron 3030 

Choć podobno ja nic nie wiem o hip-hopie jeszcze nie znając Public Enemy, A Tribe Called Quest czy Madvillain'ów co może się okazać prawdą.






6.  komentatorzy w polskiej telewizji: 

1. Andrzej Twarowski (+ Rafał Nahorny) - bez dyskusji, fantastyczne poczucie humoru i wielka wiedza piłkarska, jak oni we dwóch komentują to mecz zyskuje raz dwa. Nawet jak oglądamy jakieś zero zero bez sytuacji to się nie nudzimy. 
2. Jacek Laskowski (+ kiedyś Leszek Orłowski) - szkoda, że się pokłócili w C+. Jak zaczynamy komentować Euro to widać dwie klasy różnicy pomiędzy nim a resztą. No i Leszka wspomniałem bo duża wiedza i te jego analizy filozoficzne na wszystko mnie czasami niszczą w pozytywny sposób. 
3. Tomasz Smokowski - taki trochę gorszy Twarowski, fantastyczny duet w lidze+ekstra. 
4. Tomasz Lipiński - kolejny z Piłki Nożnej, chyba lepszy od Orłowskiego jeśli chodzi o interpretacje sytuacji. Wielka wiedza, chyba najbardziej obiektywny człowiek na ziemi jeśli chodzi o piłkę nożną. 
5. Rafał Wolski - nie wiem czemu niektórzy go nie lubią. 
6. Cezary Olbrycht - czasami nie leży mi jego poczucie humoru, ale jak czymś walnie to mogę się śmiać 10 minut. 
7. Marcin Rosłoń - widać, że grał w piłkę. Wytłumaczy na 100 sposobów dlaczego ktoś źle kopnął piłkę. 
8. Milko i Dębiński - no tacy tam poprawni mocno 
9. Mirosław Trzeciak - ludzie go totalnie nie trawią, a ja lubię. Przynajmniej stara się coś ciekawego zauważyć zamiast powiedzieć setny raz to samo jak reszta z TVP. 
10. Kołtoń i Borek - nic niezwykłego i czasami irytują, ale według reszty speców typu Iwanow z Polsatu to wręcz raj. 
11. komentator z Eurosportu i Orange Sport - jest takich dwóch typów, ale nie chce mi się szukać jak się nazywają. Godni czołówki tej listy. 

* wyróżnienie - oczywiście Tomasz Zimoch, szkoda, że radio. 

7. Top najgorszych komentatorów: 

1. Dariusz Szpakowski - jak to mawia mój ojciec: jak on przyszedł to skończyły się sukcesy kadry, a jak skończy to znowu się one zaczną. Totalny brak wiedzy piłkarskiej, czytanie z kartki z ustawieniami zawodników, żeby się dowiedzieć kto jest przy piłce, miejscami beznadziejne teskty. Czytanie sto razy na mecz niepotrzebnych nikomu statystyk. Tworzy emocje? Dajcie mi Laskowskiego na mecz Polaków to rozniósłby ziemię. 
2. Bartłomiej Rabij - na początku to było śmieszne w tym sportklubie, potem wyłącznie niesamowicie irytowało. 
3. Reszta komentatorów Sportklubu 
4. Iwanow 
5. komentatorzy TVNu 
6. Patyra czy inny Iwański


8. Najlepsze Woody Alleny ever: 


1. Whatever Works - Allen po prostu trafił idealnie do mnie z postrzeganiem świata i temu nigdy nikt się ze mną nie zgadza :> A Boris to ja jestem w przyszłości tylko ja nie wyrwę takiej fajnej laski będąc siwy. 

2. Love and Death - a to byłby najśmieszniejszy film ever gdyby nie istniał Tarantino i Pajtony. 
3. Everything You Always Wanted to Know About Sex But Were Afraid to Ask - a to by było drugie. 
4. Annie Hall - klasyk po prostu, Allen na start. 
5. Zelig - a ja z kolei nie czaję fapizmu Atrusa. Pomysł rewelacyjny, żarty przednie, ale przy podwójnym podejściu ani razu nie myślałem o nim zbyt długo po seansie w przeciwieństwie do pierwszej trójki. Choć wiadomo. 
6. Midnight in Paris- nie wiem czy nie najlepszy klimat z wszystkich tu wymienionych. 
7. Match Point - najbardziej zmysłowy z Allenizmów, znaczy wystarczy popatrzeć kto gra główną rolę. 
8. Melinda i Melinda - fajny pomysł i fajne wykonanie, ale raczej nic więcej. 
9. Vicky Cristina Barcelona - tu już słabo, choć Scarlett całująca Penelope to rzecz piękna niczym Kunis z Portman w Łabędziu. Urocze postaci trzeba przyznać. 
10. Alicja - jedyna poważna słabizna.


9. Najlepsze kawałki QW ever (czyli nikt nie wie o co chodzi oprócz garstki): 


1. Clint Mansell - Death is The Road To Awe - 138 

2. Massive Attack – Angel - 106 
3. Bruce Springsteen - The Wrestler - 150 
4. Sufjan Stevens – Chicago - 65 
5. Clint Mansell – Welcome To Lunar Industries – 61 
6. The Decemberists – Sleepless - 74 
7. At the Drive-In – One Armed Scissor - 41 
8. Ennio Morricone – Un Amico - 42 
9. DeVotchKa – How It Ends - 48 
10. Dream Theater – Eve - 119 
11. Katatonia - Idle Blood - 54 
12. Kyuss – Asteroid - 48 
13. God is an Austronaut - No return - 75 
14. Daft Punk – Digital Love - 26 
15. Depeche Mode – Dirt (oryg. The Stooges) - 49 
16. Orphaned Land – Norra el Norra (Entering The Ark) - 89 
17. Otis Taylor – Ten Milion Slaves - 51 
18. Them Crooked Vultures - No One Loves Me & Neither Do I - 43

10. Ranking gniewu (mój ukochany ranking): 

1. nieoczywisty 
2. oczywisty


11. SERIALOWE RANKINGI POSTACI:


HIMYM: 


1. Barney 
2. Marshall 
3. Lily, Robin, Ted 

South Park (po zobaczeniu 3 sezonów + przypadkowe odcinki innych): 

1. Barbrady 
2. Mac Mackey 
3. Cartman 
4. Garisson 
5. Ned + Jimbo 

Dexter (nie liczę seryjnych bo za ciężko by było): 

1. Debra 
2. Masuka 
3. Dexter 
4. Quinn 
5. Batista 

Breaking Bad: 

1. Walter 
2. Jesse 
3. Mike 
4. Gus 
5. Hank 

Gra o Tron (1 sezon): 

1. Tyrion 
2. Daenerys + Khal Drogo 
3. smoki 
4. Robert Baratheon 
5. Arya 

12. ranking piw bez względu na jakość: 

1. Pilsner Urkłel 
2. reszta 

13. Ranking piw ze względu na cenę: 
1. Argus 
2. reszta 
3. Amsterdam - piwo-jabol, to jest ciekawostka, piłem jedno 3 godziny


BOŻE CO ZA DEBILSTWO, ktokolwiek tu doszedł ma ode mnie piwo jak mnie o tym poinformuje :)