środa, 12 września 2012

Szczęściarze muzyczni



No bo piekielni z nas szczęściarze ostatnio stwierdziłem. No bo popatrzmy: większość ludzi, którzy to przeczytają to ludzie w granicach 15-25, a więc muzyką na poważnie zainteresowali się wcale nie tak dawno. Powiedzmy w 2005 roku tak na oko przyjmując. Nie powstało po nim absolutnie nic nowego i rewolucyjnego w muzyce na miarę np. Ok Computer o innych Sgt. Pepperach nie wspominając, które wywróciły świat do góry nogami. A czemu tak się stało? Bo w muzyce już raczej niczego nowego nie wymyślą bo jeśli setki tysięcy zespołów nagrywają te setki utworów naraz to ciężko, żeby jakiś Einstein się nagle znalazł co wymyśli nową fizykę. Będę nowe odmiany techno, będą nowe odmiany punku i inne podzespoły podzespołów, ale nikt nie wymyśli już raczej gatunku od podstaw. Bo jakieś dupstepy, które uderzają w najniższe instynkty słuchania to wiadomo znikną z naszego życia za kilka lat bo z tego się dużo nie wyciśnie, a raczej nikt serio jej nie traktuje w kwestii 'uduchowienia muzycznego' o ile takie coś jest.



No to czemu szczęściarze? Ano wyobraźcie sobie lepsze czasy dla urodzenia się jeśli się interesuje muzyką na co dzień. W sensie nie, że odpala się ulubione kawałki i puszcza Vivę przy obiedzie bo to nie interesowanie się muzyką, a słuchanie jej. (co mnie rozwalało na fejsbuku gdzie praktycznie każda osoba miała 'intrested in music' czy jakoś tak). Zainteresowanie się muzyką to obserwacja jej pod kątem różnych dekad, rozwój gatunków, obserwacja legend i swoich ulubionych zespołów i to nie trzech, a z pewnością więcej. Po prostu życie tym i czytanie o tym, a nie tylko winamp i losowa playlista. Zresztą w sumie niekoniecznie, wystarczy zbierać albumy w większych ilościach i nabieranie wiedzy samym słuchaniem, własne porównania, ale wiadomo trzeba trochę tego znać. Zresztą jak bez czytania wyszukać coś ciekawego? Nawet pytając się innych ludzi wykazujesz ZAINTERESOWANIE.



Do czego zmierzam? Nie ma lepszego okresu, żeby to wszystko ogarnąć. Nie ma lepszego okresu by poznać piekielnie dużo płyt i kawałków nie mieszając się za bardzo w tym wszystkim. Kluczowe lata dla muzyki o których będą mówić dzieci naszych dzieci, a nawet później, czyli 60-te, 70-te, 80-te czy 90-te były wcale nie tak dawno temu, trochę ich nawet liznęliśmy osobiście, słyszeliśmy o nich od rodziców czy innych starszym nam wiekiem, jeszcze widać jak ta kultura na nas wpływa widząc po sposobie ubierania, po zachowaniach. Niektórzy serio będą nam tego zazdrościć, w sensie bardziej ogarnięci ludzie w dalekiej przyszłości. W sumie patrząc na trochę bezbarwną ostatnią dekadę (2000-2010, choć patrząc na początek obecnej to wielobarwną jednak) to nawet ciężko ją jakąś bezpośrednio określić. Indie dekada? No niekoniecznie bo najlepsze rzeczy w tej materii to chyba jednak lata 90-te. W sumie wiem jak ją określić: początek zupy w której wszystko się miesza i ciężko określić jaki jest jej smak. Tak jak lata 60-te to rock n'roll, jak 70-te to prog + hard rock, jak 80-te to new wave i popy przeróżne, a 90-te to grunge czy thrash.  To i tak w skrócie bo o każdej można pisać wielkie eseje, o ostatniej chyba nie za bardzo umiem choć zawsze się coś znajdzie. Jak będzie z następnymi?



Gdyby coś genialnego i niesamowitego jednak powstało (a są przecież starzy wymiatacze patrząc na ostatnie popisy Marillion czy Waitsa, w ogóle to piękne, że wiele z żywych legend jest jeszcze obecnych wśród nas, tego też nam będą zazdrościć w przyszłości gdy będziemy wołać, że Jagger żył za naszej pierwy) to będziemy na bieżąco i podchwycimy wśród generalnej zgnilizny (liczba zespołów rośnie z roku na rok, a większość to nic ciekawego) coś ciekawego, a nie tracąc na tym nic będziemy dalej wracać do lat w których muzyki jest w tonach. W ogóle tak sobie myślę, że ogarnięcie w całości lat 90-tych to będzie wielka sztuka do końca życia.



Jasne moglibyśmy to samo robić choćby w latach 80-tych. Powiedzmy jest rok 1985, znamy już przeróżne Wish You Were Here'y bo każdy zna, ale jesteśmy na bieżąco Cure'ami czy Smith'sami. Czy jednak to trochę nie szkoda nigdy nie poznać takiego Master of Puppets czy Scenes from a Memory? Przecież to jednak strata tak wielu emocji i szczęśliwych chwil w naszych życiach...

Powiedzmy urodzimy się w roku 2054. Przeróżne media, nastawianie się na pieniądze i marketing w muzyce będą coraz bardziej zauważalne, wręcz pewnie w patologiczny sposób. Zresztą tak mi się wydaje, że patologia jest już w czasach współczesnych gdzie przeciętny człowiek nie kojarzy nazwy Black Sabbath, a kojarzy Justin Bieber powiedzmy. Zna Skirillexa, a nie kojarzy Buriala. Zna Korna, a nie kojarzy Opeth. Czy może być jeszcze gorzej? No powiedzmy, że w tym 2054 roku będzie. Czy kultowość będzie kojarzona tylko z ludźmi, którzy występują na scenach w celu promocji sprzedaży singli na portalach w internecie? Trochę straszna perspektywa. W ogóle tu już idzie wyższa filozofia, którą zostawię dla siebie, żeby nie kombinować za bardzo. Będzie też wtedy i dobra muzyka i tu też inne spojrzenie: Czy człowiek ogarnie to wszystko od roku 1960 do 2050 za swojego życia, czy to nie będzie jakieś totalne pogubienie się w tym czego słuchać? Nie skupi się na powiedzmy setce wykonawców, ale na tysiącach ustalając, że co roku powstanie coś fajnego. Jak dla mnie trochę niepotrzebny ból bogactwa. Może ukaże się jakiś Dark Side of The Moon w roku 2034, ale patrząc na ostatnie lata to może być różnie jak już pisałem na początku.



Zaczynam gmatwać. Czas skończyć. Jesteśmy szczęściarzami. To zdecydowanie najlepsze lata jakie nam się mogły przydarzyć jeśli ktoś żyje muzyką na co dzień, interesuje się jej historią i chce się nią dzielić w zdrowy sposób z innymi. Chyba nie było lepszej pory na oddanie tego wpisu optymistycznie kończąc.

Piszcie co myślicie, może kiedyś się uda rozkręcić tego głupiego bloga :P

4 komentarze:

  1. No niby masz rację z tym, że jeśli ktoś się interesuje historia muzyki i nią samą, to ma teraz duże pole do popisu. Może się dowiedzieć jak to wyglądało z punktu widzenia różnych środowisk. I bla bla piszesz bardzo mądrze. Ja jestem człowiekiem, który wolałby to wszystko przeżyć, mieć to obok siebie , widzieć to i słyszeć 'na gorąco'. Bo jak dla mnie każdemu zapada w pamięci coś innego :)

    OdpowiedzUsuń
  2. w sumie faktycznie największe pole do popisu mieli Ci, którzy przeżyli te wszystkie muzyczne dekady, wszystko widzieli, byli zarówno na koncertach Led Zeppelin jak i powiedzmy Arcade Fire, oni są jakby największymi szczęściarzami. Choć nie zapeszajmy - może jednak coś ruszy i u nas będzie podobnie, ale jak pisałem - źle nie jest ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Nigdy nie potrafiłam wyrazić w kilku słowach mojego podejścia do muzyki. Aż do teraz, bo po przeczytaniu twojego wpisu w końcu znalazłam zwrot, który mnie określa.

    Jestem słuchaczem muzyki.

    I choć nie wiem, czy jest to powód do dumy, to jednak jestem szczęśliwa, bo w końcu ktoś podał mi dwa proste słowa dzięki którym w tej muzycznej kwestii będę mogła w łatwy sposób wyjaśnić innym, kim jestem. Dziękuję!

    Aha, nie zrażaj się małą ilością komentujących i koniecznie pisz dalej, bo naprawdę miło się twój blog czyta!
    pozdrawiam,
    Hołka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O dzięki bardzo, zachęciło mnie to do pisania dalszego, powinienem coś wykombinować na dniach :)

      Usuń